LEGENDA O NAPADZIE TATARÓW NA DYNÓW

      Było to dawno, bardzo dawno temu, w czasach kiedy Tatarzy raz po raz wpadali do Polski niczym wiecznie głodne wilki, porywali co się dało i uchodzili jak wiatr, pozostawiając trupy i pogorzeliska.

      Z jednej pogoni za uchodzącym nieprzyjacielem przywiózł pan zamku i Dynowa kilku jeńców, a między nimi dziesięcioletniego smagłego chłopca, który towarzyszył Tatarom w wyprawie. W niedługim czasie wszyscy w zamku i mieście znali sprytnego młodego jeńca, nazywając go najczęściej z niewiadomych powodów Gryną. Chłopiec nauczył się szybko mówić po Polsku i przyzwyczaił się do nowych warunków. Niezwykle pojętny, chętnie spełniał wszelkie posługi na zamku.

      Mijały lata, Gryna wyrósł i zmężniał. Często jednak zamyślał się głęboko. Widocznym było, że tęskni za krajem lat dziecinnych. W wolnych chwilach chętnie przebywał u mieszczan. Pomagał im w pracy, uczestniczył też w ich zabawach i radościach. Rycerz, a zarazem właściciel Dynowa, darzył młodego dworzanina z każdym rokiem coraz większym zaufaniem. Nadszedł jednak czas próby dla młodego Tatara. Do miasta zbliżała się groźna nawałnica.

      Od wschodu niby chmura gradowa sunęła nowa, znacznie silniejsza niż kiedykolwiek horda tatarska. Na zamku i w mieście odbywały się gorączkowe narady, przeplatane modłami i przygotowaniami do obrony. Pan miasta, na wypadek klęski, pokładał główną nadzieję w tajemniczym przejściu, mającym wyjście poza obrębem miasta. O jego istnieniu wiedziano w Dynowie od dawna, nikt jednak z pospólstwa nie znał wejścia go korytarza, jego biegu, a tym bardziej miejsc, w którym wychodził on na powierzchnię ziemi.

      Z lękiem spoglądali nocami mieszkańcy miasta na zbliżające się coraz bardziej łuny płonących wsi. Jedynie Gryna nie okazywał żadnego niepokoju. Z chwilą gdy niebezpieczeństwo zawisło już bezpośrednio nad Dynowem, ogłoszono w kościele, by w przypadku klęski na murach - oby do tego nie doszło - ludność chroniła się w zamku i w kościele, gdzie należy walczyć do ostatka.

      Pierwsze uderzenie Tatarów o wczesnym świcie letniego dnia zostało odparte, drugie znacznie potężniejsze zmiotło obrońców z niezbyt silnych miejskich murów. Do miasta wlała się fala rabusiów rozpoczynając grabież, mord i pożogę. Z zamku stojącego na skraju miasta ze zgrozą patrzono, jak Tatarzy wycinają mieszczan broniących swych domostw, a wzniecione pożary rozlewają się coraz szerzej. Na szczęście decydująca większość mieszkańców zdążyła już schronić na zamku i w kościele.

      Gryna z mieszanym uczuciem spoglądał z murów zamkowych na swych pobratymców. Coś popychało go ku nim, a równocześnie żal mu było tych, z którymi przeżył szereg lat; oburzało barbarzyństwo Tatarów i ciągnęła bezkresna dal, skąd przybyli. Dręczony przeciwnymi uczuciami dostrzegł grupę małych dzieci uciekających z matką ku kościołowi. Widok bezmyślnie zadanej im śmierci zadecydował o dalszej jego postawie.

      Po uporaniu się w mieście z nielicznymi grupkami obrońców przepuścili najeźdźcy szturm do kościoła i zamku. Rozpoczęła się bezlitosna walka. Każdy atak spotykał się z zaciekłą obroną ludzi walczących już tylko o życie najbliższych i własne. Sprzymierzeńcem jednak Tatarów był ogień i jego też użyli do złamania oporu ludności. Podpalili więc stojące w pobliżu kościoła zabudowania, by od nich z kolei mogła zapalić się drewniana świątynia. Jakie było zdziwienie Tatarów, gdy szalejący ogień pochłaniał kościół, a nikt go nie opuszczał. Z trzaskiem w końcu zawalił się dach grzebiąc, jak się wydawało, setki ofiar. Rozwścieczeni brakiem łupu w ludziach Tatarzy wszystkimi siłami uderzyli tera na zamek. Po godzinnej obronie ten również zaczął płonąć od ognistych strzał tatarskich i ciągłego deszczu iskier lecących z palącego się miasta. Zdziwienie Tatarów nie miało granic, kiedy i tu obrońcy zginęli w ogniu, a nie poddali się. Zamek i kościół przestały istnieć.

      W spalonym i opustoszałym mieście przez kilka godzin gospodarzyli Tatarzy, po czym rozbili obóz za jego murami. Część napastników ruszyła wkrótce po nowe zdobycze, reszta z taborami i łupem zamierzała zatrzymać się na noc pod dopalającym się miastem.

      Powróćmy jednak na pewien czas do płonącego kościoła. Zgromadzeni w nim mieszczanie zaciekle bronili okien i drzwi, by uniemożliwić wdarcie się napastników do świątyni. Tu bowiem znalazły schronienie modlące się nieustannie liczne rodziny obrońców. Z chwilą, gdy ogień ogarnął cały dach i strop, wszystkim wydawało się, że czeka ich nieunikniona śmierć w płomieniach. Wkrótce zmienionym od dławiącego dymu głosem polecił stary proboszcz podnieść dużą płytę w podłodze kościoła. Pod nią ukazały się schody prowadzące w głąb ciemnego lochu.

      Z odrobiną nadziei zaczęły kobiety z dziećmi schodzić do długiego, zatęchłego korytarza, o którym z dawna krążyły wieści. Popędzana strachem gromada tłoczyła się wokół wejścia i topniała z każdą chwilą. Widok ten przywrócił obrońcom siły. Zrozumieli również, że muszą wstrzymywać Tatarów tak długo, dopóki najbliższe im osoby nie skryją się w lochu.

      Znikły w końcu ostatnie kobiety i dzieci. Upał dusił obrońców, dym przesłaniał widok i tłumił oddech. Teraz nadeszła kolej na nich. Szybko schodzili do lochu, ostatni opuścili za sobą płytę na dawne miejsce. W chwilę później zapadł się dach i strop kościoła.

      W długim podziemnym korytarzu panował mrok i brakowało powietrza. Tylko w kilku miejscach docierało do ludzi nieco światła, jak się okazało, z małych otworów prowadzących do miejskich studni. Cichy płacz i westchnienia rozchodziły się niekiedy w podziemiu. Docierały tu też chwilami głuche odgłosy z walczącego zamku. W końcu i one ucichły. Wkrótce dotarła do siedzących wiadomość: zamek padł, a obrońcy, razem z ciężko rannym właścicielem Dynowa i częścią ludności, skryli się w bocznym odgałęzieniu podziemnego przejścia.

      W lochu prowadzącym spod zamku jego obrońcy naradzali się gorączkowo. Co dalej czynić? Ostatecznie umyślono, by wysłać ludzi na powierzchnię i stwierdzić, co robią Tatarzy. Chętnych do wyjścia było wielu, a między nimi znajdował się również Gryna. Młody Tatar stanąwszy po stronie miasta dał w walce dowody nie tylko odwagi, ale i przywiązania do ludzi, z którymi spędził już wiele lat.

      Wybrani do przeprowadzenia zwiadu długo posuwali się ciemnym korytarzem biegnącym gdzieś w kierunku południowym. Po godzinie powolnego dreptania dotarli do schodów i chaotycznie nagromadzonych kłód drzewa. Po uporaniu się z nimi młodzi ludzie znaleźli się w na pół rozwalonej chacie, zamieszkałej niegdyś przez wiernego zamkowi sługę. Dookoła otaczał ich znajomy las.

      Po stwierdzeniu, że decydująca większość Tatarów ruszyła dalej, a pozostali obozują i pasą bardzo duże stado koni na podmiejskich łąkach, zapadła decyzja, aby wszyscy zdolni do walki wyszli natychmiast na powierzchnię i przygotowali się do ataku na łupieżców. Należało najpierw jednak rozpędzić konie i nie pozwolić Tatarom wsiąść na nie, po czym uderzyć całą siłą na nie przyzwyczajonych do pieszej walki najeźdźców. Pierwszego zadania podjął się Gryna.

      Po nadejściu pomocy Gryna wybrał sobie kilkunastu ludzi umiejących obchodzić się z pszczołami i wraz z nimi podsunął się pod obóz tatarski, a następnie śmiało zaatakował. Każdy z jego ludzi biegł trzymając przed sobą zabrany z plebańskiego ogrodu ul z pszczołami. Z krzykiem wpadli atakujący na pasące się stado koni i koniuchów nie spodziewających się żadnej napaści ze strony zniszczonego miasta. Z rozrzuconych między konie pni wyfrunęły niesamowite ilości pszczół rozwścieczonych zniszczeniem gniazd. Nie pomogły krzyki i nawoływania koniuchów. Stado kłute żądłami pszczół nienawidzących końskiego zapachu jak oszalałe rozbiegło się w popłochu. Tatarzy rzucili się na Grynę i jego ludzi, ale zaatakował ich oddział mieszczan i służby zamkowej, który zdążył już w całości opuścić podziemne przejście. Bez koni, przerażeni niespodziewaną napaścią ginęli Tatarzy lub uciekali w nadsańskie bagna, gdzie w nocy urządzano na nich polowanie. Zwycięzcy odzyskali część utraconego dobytku, zdobyli mnóstwo koni, zaś wzięci w jasyr mieszkańcy Dynowa - wolność.

      W kilka lat później Dynów odbudował się. O spalony zamek nikt już nie zatroszczył się, jak i o podziemne przejście, które powoli uległo zniszczeniu. Grynie rozpędzenie stada tatarskich koni przyniosło sławę. Wszyscy bowiem przyznawali, że czyn ten zadecydował o zwycięstwie nad obozującymi Tatarami. Nadano mu więc kawał ziemi między spalonym kościołem i zamkiem, gdzie wybudował sobie dom i żył długo hodując pszczoły.

      Echa tych odległych w czasie wydarzeń krążyły wśród najstarszych mieszkańców Dynowa jeszcze przez szereg lat po drugiej wojnie światowej. Znano wówczas dwie różniące się zakończeniem wersje napadu Tatarów na Dynów. Jedną z nich już podano, według drugiej tunel wychodzący z Dynowa przechodził rzekomo pod dnem Sanu i łączył miasto z zamkiem w Dąbrówce Starzeńskiej. Podczas napadu Tatarów, mieszkańcy Dynowa usiłowali przedostać się tunelem do Dabrówki, lecz nie dotarli tam, gdyż podziemny korytarz na znacznej przestrzeni zalany był wodą. Odczekali więc w podziemiu przez dwie doby, po czym powrócili do zniszczonego miasta.

      Na dowód, że legenda zawiera ziarna prawdy, opowiadający ją wskazywali na miejsce zwane wówczas Zamczyskiem (dziś ulica Zamkowa), odcinek ulicy biegnącej od Rynku do mostu na Dynówce noszący nazwę Pod Gryną, czy tunele - kilkadziesiąt lat temu zasypane - wychodzące spod budynków stojących przy zachodniej i południowej stronie Rynku. Olbrzymie piwnice i tunele miały prowadzić do głównego przejścia pozwalającego wydostać się poza obręb miasta.